Gdzieś tam wśród wielu osób, które mnie kojarzą, lepiej lub gorzej znają, panuje przeświadczenie, że ja to właściwie podróżuję od zawsze. Ale jest to olbrzymią nieprawdą i z pewnością wiele osób czytających ten wpis zaskoczę, że moja przygoda z podróżowaniem zaczęła się dość niedawno. Dziś o tym, jak na przekór rodzicom, a właściwie zaborczemu tacie, który od zawsze wzbraniał wszystkie moje wyjazdy, kupiłam bilety i poleciałam pierwszy raz samolotem, pierwszy raz sama, w pierwszą taką podróż. Ale zanim o tym, cofnijmy się o jakiś czas.
Już w podstawówce odnalazłam swoją pasję do sportu, która z czasem zaczęła kształtować się w miłość do konkretnej dyscypliny, którą była piłka siatkowa. Kończąc pierwszy etap edukacji i wkraczając w nastoletnie życie podjęłam decyzję o złożeniu dokumentów do klasy sportowej z profilem siatkarskim. Tak też zaczęła się moja sportowa przygoda. Dlaczego o tym wspominam pisząc o podróżach? Otóż my, jako drużyna, w swoim fachu byłyśmy naprawdę dobre, przez co dostawałyśmy zaproszenia na turnieje międzynarodowe - Niemcy, Białoruś, Czechy, Belgia i wiele innych. Mimo bycia pierwszym libero zespołu na żaden zagraniczny wyjazd nie pojechałam. Wszystko to ze względu na radykalne podejście mojego taty, który to nie wyrażał wtedy zgody na moje zagraniczne wyjazdy...
Dlatego w wieku 18 lat (3 miesiące przed 19 urodzinami) bez wiedzy rodziców kupiłam swoje pierwsze w życiu bilety...
Mając 18 lat na swoim podróżniczym koncie miałam tylko Słowację (byliśmy na obozie piłkarskim w polskich górach i mieliśmy pojechać autokarem do miasta - poszłam spać i obudziłam się owszem w mieście, ale słowackim🤷🏼♀️) i Rzym, na który namówiłam tatę. tak udało mi się go przekonać, ale miałam wtedy już skończone 18 lat i pojechaliśmy na kanonizację Jana Pawła II w 2014 roku. Zanim dojechaliśmy autokarem do Rzymu mój telefon zdążył się rozładować i mam raptem kilka zdjęć na krzyż z wiecznego miasta.
Ale wróćmy do moich pierwszych szalonych poczynań! Jak już zdążyłeś Czytelniku dostrzec, byłam dość ograniczona podróżniczo, chociaż od zawsze wiedziałam, że chcę to robić, a ówczesne zakazy taty potęgowały nieznany głód podróżniczy.
Dlatego 3 miesiące przed 19 urodzinami, 2 dni po studniówce, wzięłam wszystkie uzbierany pieniądze i pojechałam na lotnisko kupić swoje pierwsze w życiu bilety lotnicze. PRZEPŁACIŁAM, ale tego chyba nie muszę tłumaczyć? Niemniej byłam najszczęśliwsza na świecie. Wróciłam do domu i rzuciłam na stół chwilę wcześniej nabyte bilety. Na oczach mamy. Powiedziałam, że lecę do Anglii. I POLECIAŁAM - SAMA!!! Bez języka, bez towarzysza, bez internetu w telefonie. Za to z głową pełną marzeń, mniejszych i większych oczekiwań.
Ale nie byłam aż tak szalona, by nie mieć do kogo polecieć. Wcześniej dogadałam się ze znajomymi z mojego miasta, którzy rzucili studia i wyjechali do Anglii w celach zarobkowych. U nich miałam się zatrzymać i spędzić wspaniały czas, co też miało miejsce.
Od najwcześniejszych lat w szkole rodzice przywiązywali ogromną wagę do mojej nauki języka angielskiego (za co jestem im ogromnie wdzięczna), ale niestety przez wszystkie etapy edukacji trafiałam na kiepskich nauczycieli. Mając braki w podstawach nie rozumiałam dalszych tematów lekcji, więc szybko te naukę sobie odpuszczałam, co w ostateczności skończyło się maturą z języka rosyjskiego, nie z angielskiego. Mieć prawie 19 lat i nie potrafić wypowiedzieć podstawowego zdania w sklepie, kawiarni czy w autobusie? Tak to mniej więcej wyglądało... A z lotniska w Stansted czekało mnie do przebycia jeszcze 100 km autobusem. Poszło lepiej, niż zakładałam, bo autobus znalazłam, bilet kupiłam, a nawet spytałam starszą Panią w autobusie, czy do Colchester to daleko jeszcze?
Dojechałam.
W samej Anglii nie pozwiedzałam za wiele. Dla niektórych byłaby to zapewne podróżnicza porażka, ale nie dla mnie. Wiadomo - Big Ben, London Eye, czerwone budki, Buckingham Palace i te sprawy fajnie zobaczyć, zrobić zdjęcie, wrzucić na bloga czy powysyłać znajomym, że było się tu i tam. Ja za to wtedy przeżywałam tyle emocji, czasem skrajnych, bo od strachu po ekscytację, że nie myślałam racjonalnie o zwiedzaniu. Cieszyłam się, że jestem w innym kraju, że zrobiłam to sama, że dokonałam (dla mnie) czegoś niesamowitego! To chyba było jedno z większych wyjść z mojej strefy komfortu. Niczego nie żałuję. Nawet tego, że zapłaciłam za bilety 800 zł wiedząc dziś, że można polecieć do Londynu za mniej niż 100 zł (co kilka lat później zrobiłam).
Największy cyrk zaczął się, gdy wracałam do Polski. Na lotnisku byłam już 5 godzin przed wylotem - niestety tak kursowały autobusy. Mając tyle czasu postanowiłam pochodzić po lotnisku, pooglądać pamiątki, kupić to i owo (największą zdobyczą były pączki Dunkin Donuts, których jeszcze nie było w Polsce). I wiecie co? Ja z tymi pączkami, breloczkami i innymi mniej potrzebnymi rzeczami nie ogarnęłam, gdzie co i jak z tym nadawaniem bagażu. W Polsce wiadomo, podejdziesz, spytasz po polsku, ktoś Cie pokieruje, zwłaszcza jak wylot o 5 i pustki na lotnisku w Modlinie, gdzie są 2 punkty nadawania bagażu. To była pierwsza rzecz, która mnie podczas tego wyjazdu przerosła. Ogromna kolejka do nadania walizki, ja introwertyczna nawet słysząc kilka metrów przed sobą Polaków, którzy nerwowo wymieniają zdania i ostatecznie proszą, żeby wpuścić ich na początek kolejki, bo "SAMOLOT ZA CHWILE ODLATUJE". I ten mój introwertyzm wtedy mnie zgubił. Gdybym spytała, miałabym 20 minut stresu mniej. Ale jakimś cudem było opóźnienie wylotu, walizkę nadałam, przebiegłam całą długość lotniska i pod dotarciu do swojego gate'u miałam jeszcze 15 minut oczekiwania, by wejść na pokład.
Tak się to moje podróżowanie zaczęło. Ta pierwsza, momentami przerażająca, przygoda tak mnie nakręciła na kolejne, że zrozumiałam jak bardzo chcę to w życiu robić. Jak ważne są dla mnie podróże, zwiedzanie świata, poznawanie go od innej strony, niż ze szkolnych książek od geografii. Ja czuję się dobrze na obczyźnie, w trasie, w namiocie w dziczy, samotnie na szlaku.
Po tym wyjeździe było już z górki. Kilka miesięcy później, tuż po maturze, pojechałam w mojego pierwszego euro tripa, o czym więcej w następnym wpisie.
A poniżej sprawcy całego zamieszania. Łobuzy, do których miałam przyjemność odbyć tę podróż:
Na pierwszym zdjęciu Kamil; na trzecim Dawid.