Obsługiwane przez usługę Blogger.

Najłatwiejszy szczyt świata — Pico do Arieiro


    To, co wszystkich przyciąga na Maderę, to jej niesamowite, zapierające dech w piersiach widoki, o których często słyszałam i czytałam w sieci. W trakcie szkicowania wstępnego planu zwiedzania, jeden z trzech najwyższych szczytów Madery — Pico do Arieiro, plasował się jako atrakcja numer 1 na całej wyspie. I ciężko się temu dziwić! Pico do Arieiro mierzy 1818 m.n.p.m., jest trzecim co wielkości szczytem Madery, a do tego na jego punkt kulminacyjny można podjechać autem.


Wędrówka PR1 Pico do Arieiro — Pico Ruivo

  • długość szlaku: 7 km (w jedną stronę)
  • czas pokonania dystansu: 3,5 - 4 godziny (w jedną stronę)
  • trudność: średnia
    Levada PR1 to nic innego, jak szlak łączący dwa najwyższe szczyty Madery: Pico do Arieiro, jako trzeci co do wielkości oraz Pico Ruivo, który jest najwyższym szczytem wyspy. Ze względu na wysokość, na jakiej będziesz się znajdować w czasie marszu (ponad 1500 m.n.p.m.), przez większość czasu będziesz wędrować między, albo nad chmurami.


Jak dojechać?
    Najlepiej samochodem, choć do tego miejsca kursują również autobusy. Z Funchal do Pico do Arieiro dzieli nas 20 km, co daje nam od 40 minut do nawet godziny jazdy. W stolicy często bywają korki na wyjazdach, a następnie całą drogę jedziemy pod górę, co będzie nas mocno spowalniać. Przygotujcie się na jazdę krętymi i czasem wąskimi uliczkami. Im bliżej szczytu, tym częściej będziecie napotykać mgłę, dlatego zachowajcie ostrożność, bo widoczność wówczas jest bardzo słaba. 


Parking
Na samym szczycie znajduje się parking, który jest przeznaczony dla osób będących poza autem przez godzinę. Niespełna 2 kilometry wcześniej znajduje się drugi, większy, przeznaczony dla osób chcących spędzić kilka godzin na szlaku. Oba parkingi są darmowe. Przy drodze często zobaczycie znaki, by nie parkować wzdłuż drogi dla bezpieczeństwa swojego i innych kierowców.


Kiedy wybrać się na Pico do Arieiro?
    Zdecydowanie o poranku, a najlepiej jeszcze przed wschodem słońca, lub dla śpiochów – na zachód słońca. W marcu wschód był około godziny 7:30, natomiast zachód o 19:10. Warto wpleść sobie w plan zwiedzania rozpoczęcie, bądź zakończenie dnia właśnie na szczycie. My musieliśmy niestety improwizować, bo przez 3 dni pobytu codziennie na szczycie zalegały gęste chmury i przeraźliwie mocny wiatr. Raz pojechaliśmy tam na zachód i nie zobaczyliśmy kompletnie nic, natomiast następnego dnia nawet nie próbowaliśmy walczyć ze sobą i przedzierać się przez mgłę, żeby zobaczyć to samo. Dopiero w ciągu dnia się przejaśniło.. a skoro mowa o sprawdzaniu warunków to mam dla Was protip!

Zanim udasz się na Pico do Arieiro, koniecznie sprawdź aktualne warunki atmosferyczne na szczycie poprzez kamerkę internetową. Kliknij TUTAJ i sprawdź, czy masz zielone światło na wędrówkę!


    Po przeczytaniu tekstu pewnie zauważyłeś/aś, że niewiele napisałam o samym szlaku. Mam na to bardzo dobre wyjaśnienie — niestety nie udało nam się wyruszyć na trekking. Było to jedno z moich TOP zaplanowanych atrakcji na wyjazd na Maderze, ale pogoda postanowiła zrobić nas w balon

    Mimo super rozplanowania trasy, podróży, noclegów i miejsc do odwiedzenia, nie udało nam się zobaczyć właśnie tego! Już od samego rana pogoda krzyżowała nam plany. Zrezygnowani pojechaliśmy na Półwysep Wawrzyńca, ale że Patryka zaczęło coś rozkładać, po 2 godzinach marszu zrezygnowaliśmy i pojechaliśmy w cieplejsze miejsce. Udaliśmy się 60 km na zachód do Seixal, żeby ostatni raz wygrzać dupki na czarnej plaży. Odpaliłam drona, żeby nauczyć się latać (tak, to był mój pierwszy lot) i wykonaliśmy moje wymarzone zdjęcie — możecie zobaczyć je na moim instagramie, pod tym linkiem: @kiproo. Ale słuchajcie! Po kąpieli w oceanie, po beztroskim odpoczynku, z ciekawości odpaliłam kamerkę internetową z widokiem na szczyt i co?! PRZEJAŚNIŁO SIĘ. Nie minęło 5 minut, a my już zapakowani z powrotem do auta jechaliśmy kolejne kilkadziesiąt kilometrów, żeby chociaż przez 30 minut nacieszyć się tym widokiem.

    Dlatego na blogu oraz na instagramie zobaczycie jedynie zdjęcia ze szczytu Pico do Arieiro. Na szlak PR1 jeszcze przyjdzie czas, mocno w to wierzę!




Pico do Arieiro, 9030, Portugalia

Półwysep São Lourenço, czyli wizytówka Madery.


    Vereda da Ponta de São Lourenço, nazywana również Półwyspem Świętego Wawrzyńca, to miejsce, gdzie natura w pełni się wyzwala — choć tamtejsza roślinność, ze względu na mocny, nieustający wiatr i w porównaniu do reszty wyspy suchy klimat, jest dość uboga. Jest to najdalej wysunięty na wschód punkt Madery, a widoki, jakie się stąd roztaczają, zapierają dech w piersiach.

    Pierwsze zetknięcie z tym magicznym miejscem mamy z samolotowego okna. Półwysep przypominający zastygnięty smoczy ogon stanowi część parku przyrody Caniçal. Przez skały i wulkaniczne krajobrazy prowadzi długa ścieżka, która pozwala podziwiać piękno i ogrom natury, a w tym wszystkim odczuć własną niewielkość do tego, co natura potrafi stworzyć. Skaliste krajobrazy wychodzą wprost z oceanu, a z każdym kolejnym krokiem na szlaku, roztacza się coraz piękniejsze i bardziej zapierające dech w piersiach widoki. Z jednej strony roztaczają się widoki na niesamowity, często wzburzony ocean, a z drugiej w oddali dostrzegamy panoramę na wyspę.

    Vereda da Ponta de São Lourenço to wędrówka, która sprawia, że czujesz się jak maleńki fragment otaczającego Cię krajobrazu, jednocześnie otwierając oczy na piękno przyrody, której nie sposób się oprzeć.


Jak dostać się do São Lourenço?

    Podróż z Funchal (bądź lotniska) do Ponta de São Lourenço, która trwa około pół godziny, to czas pełen urokliwych widoków. Główna droga prowadzi wzdłuż bajecznej okolicy, gdzie zza tunelów wyłaniają się kolejne strzeliste góry, a pomiędzy nimi zielone doliny, z usytuowanymi w nich typowymi, portugalskimi domkami, przykrytymi pomarańczowymi dachówkami.

    Po przejechaniu małą, lokalną drogą, prowadzącą bezpośrednio na szlak, dojeżdżamy do małego ronda, gdzie należy zaparkować auto i tam rozpocząć naszą wędrówkę. Mimo że przy rondzie znajdziemy foodtracki z jedzeniem i napojami, należy zaopatrzyć się wcześniej w prowiant i wodę, ponieważ czeka nas kilkugodzinna wędrówka po odsłoniętym terenie, bez żadnej roślinności, a co za tym idzie — mocnym wystawieniem się na palące słońce. 

    Nie sposób pominąć także tabliczki z mapą całego szlaku. To ważne meijsce, które pozwala zorientować się, co czeka nas na szlaku. 

Protip: Wybierz się na szlak z samego rana, ponieważ im bliżej południa, tym więcej osób na szlaku (co jeszcze nie jest tak uciążliwe), a także brak miejsc parkingowych. My z tego względu, pierwszego dnia po przylocie i odebraniu auta, musieliśmy zrezygnować z São Lourenço.


Czytaj więcej: Surrealistyczny i osobliwy las Fanal.

Jak dużo czasu zajmie nam wędrówka szlakiem São Lourenço?

    Szlak wiodący przez półwysep wynosi 4 km w jedną stronę, co łącznie daje nam 8 km marszu. Przejście całej trasy zajmie nam około +/- 3 godziny zależnie od naszej kondycji. Trzeba doliczyć do tego czas na postoje i przerwy na zdjęcia, bo prawdę mówiąc, z każdej strony wyłania się coraz piękniejszy widok.

    Trasa nie jest zbyt stroma, choć czekają nas delikatne przewyższenia. Najwyższy punkt wznosi się jedynie na wysokości 110 metrów, najniższy natomiast osiąga zaledwie 5 metrów nad poziomem morza.

    Jeśli obawiacie się, że zabłądzicie, to spokojnie mogę rozwiać wszelkie wątpliwości. Na początku trasa prowadzi przez drewniany pomost i schodki, następnie naturalną, kamienistą ścieżką, a później wędrujemy po kamienistych schodach wykonanych przez człowieka. Przez cały czas trwania marszu widzimy dokładnie ścieżkę przed sobą, co również nie pozwala nam zejść ze szlaku!


Kiedy wybrać się na São Lourenço?

    Półwysep Świętego Wawrzyńca jest wybierany przez miłośników wschodów i zachodów słońca, więc będzie stanowił fantastyczny punkt obserwacyjny w porannych i wieczornych godzinach. Niesie to za sobą również inne plusy, jak mniejsze zatłoczenie na szlaku i pewne miejsce parkingowe. Musicie jednak pamiętać o zaopatrzenie się w latarki, ponieważ nie tylko szlak, ale również i parking, nie są w żaden sposób oświetlone. Najmniej polecam wędrówkę w południe, co zrobiliśmy my, ale przez nasze perypetie w podróży musiałam kombinować z planem zwiedzania. Niemniej widoki również nas dogłębnie oczarowały!

Jak poruszać się po Maderze?

    My wypożyczyliśmy samochód od Funchal Drive (raczej nie polecam) i choć istnieje kilka dobrych połączeń autobusowych na wyspie, to zdecydowanie polecam posiadanie wypożyczonego auta na czas pobytu na wyspie. Komunikacja miejsca nie jest zła, a ponadto nie jest droga, aczkolwiek podczas krótkich pobytów lubię fakt niezależności i elastyczności w zmianie planów w zależności od warunków pogodowych.

    Na całej wyspie ani razu nie płaciliśmy za parking (w Funchal obowiązują opłaty za parkowanie w godzinach dziennych, my natomiast przyjechaliśmy późnym wieczorem i wyjechaliśmy z miasto wcześnie rano).

    Koniecznie zatankuj samochód na czas, ponieważ niektóre obszary wyspy są ubogie w stacje benzynowe. Stacje na pewno znajdziecie blisko lotniska, w Funchal i przy niektórych rondach. 

Pst.. My przejechaliśmy całą wyspę jadąc dwa razy na Pico do Arieiro, dwa razy na Półwysep São Lourenço, a także dwa razy na plażę w Seixal, na jednym baku

    W wypożyczalni dostaliśmy Fiata Pandę z prawdopodobnie przepalonym sprzęgłem i nie wyrabiającymi, rozgrzewającymi się do czerwoności hamulcami, które poźniej strasznie śmierdziały spalenizną. Do tego auto nie było w stanie jechać pod górę mając na pokładzie 2 osoby..

Najważniejsze wskazówki dotyczące São Lourenço:

  • Jeśli planujesz wędrówkę na wschód, bądź zachód słońca – pamiętaj o latarce!
  • Aby cieszyć się w pełni wędrówką, nie zapomnij o wygodnych butach.
  • Sprawdź wcześniej pogodę, ponieważ Madera to wyspa wiecznej wiosny, więc i pogoda bywa zmienna, jak wiosną.
  • Nie zapomnij zabrać ze sobą czapki lub chusty na głowę, ponieważ mimo porywistego wiatry, słońce mocno pali.
  • Koniecznie zaopatrz się w wystarczającą ilość wody i prowiantu na szlak.

PR8 Vereda da Ponta de São Lourenço, ER109, Estr. de São Lourenço, 9200-044 Caniçal, Portugalia

Surrealistyczny i osobliwy las Fanal.

    Mawiają, że nie można mieć jednego ulubionego miejsca na świecie, bo wybierać między faworytami, to jak wybrać ulubione dziecko. I choć sama wyznaję tę zasadę, bo w każdym z odwiedzonych przeze mnie miejsc zostawiłam kawałek swojego serca i zachwytu, to mglisty las Fanal wyrył się jakoś mocniej i głębiej w czeluściach mojego serca i estetycznej duszy.


Dziś przybliżę Wam genezę tego surrealistycznego i osobliwego, wiecznie mglistego lasu.


Geneza lasów wawrzynowych

    Czym są lasy wawrzynowe? Są to prastare lasy pierwotne, które od 15, a nawet do 40 milionów lat temu porastały większą część Europy. Dziś drzewa te rosną w specyficznych uwarunkowaniach geograficznych i sprzyjającym dla nich klimacie, a dokładniej na wysokości 1100 m.n.p.m. z czego maderski las Fanal porasta wzgórze na wysokości 1150 m. Na tej wysokości panują doskonałe warunki atmosferyczne, ponieważ przez większość roku znajdują się w sferze mocnych opadów i w nieco ochłodzonej atmosferze powietrza.


Gdzie szukać lasów wawrzynowych?

    Po epoce lodowcowej ostały się tylko 4 miejsca, w których można doświadczyć piękna lasów wawrzynowych. Jest to Madera, Wyspy Kanaryjskie, Azory oraz Maroko. Na Maderze jeszcze kilkaset lat temu było ich zdecydowanie więcej, ale pierwsi ludzie, którzy osiedlili wyspę potrzebowali drewna do budowania domów, a następnie do ich ogrzania. Pozostawili jedynie te najbardziej powykręcane, nie nadające się na deski. Dziś lasy wawrzynowe stanowią jedynie 1% wszystkich lasów na świecie i 16% lasów na Maderze.


Od niedawna las Fanal znajduje się na światowej liście dziedzictwa kulturowego UNESCO.


Fanal, a zdjęcia

    Nie da się ukryć, że las Fanal to dziś mekka fotografów. Zjeżdżają się tutaj z całego świata, by realizować swoje bujne pomysły na zdjęcia i spełniać się w fotografii kreatywnej, więc jeśli spotkacie biegającą boso pannę, w przemoczonych włosach i sukience, nie bądźcie zdziwieni (sama nią przez chwilę byłam). Gęsta mgła i surrealistyczne kształty drzew pobudzają naszą fotografię do granic wytrzymałości. To miejsce jest tak hipnotyzujące, że przyjechać bez aparatu, to niemalże grzech. 

    Oczywiście nie zawsze w lesie znajduje się mgła. Największe prawdopodobieństwo jej doświadczenia do poranek, bądź wieczór, choć my się wieczorem nieco zawiedliśmy, ale i tak jestem wdzięczna, że mogłam zobaczyć to miejsce również w innej odsłonie. Dopiero następnego dnia o poranku ujrzałam to miejsce w swoim najlepszym wydaniu — w białej sukni splecionej z gęstej mgły. Nie mogłam być gorsza i również wskoczyłam w sukienkę.

Deszczowy las Fanal na Maderze.

Tego dnia na wzgórzu było na pewno poniżej 15*C, a wiatr i deszcz nie ułatwiały zadania. Po tak częstych opadach, trawa zamienia się w mięciutką gąbkę, a zza mgły co rusz wyłania nam się jakaś wolno pasąca się krowa-rezydent. Uważajcie na swoje kroki, bo wcale nie trudno wejść w jakąś krowią niespodziankę!


Jak dojechać?

Las Fanal to piękny zakątek natury, położony na malowniczym płaskowyżu Paul de Serra w północno-zachodniej części Madery, około 10 km na wschód od urokliwego miasteczka Ribeira de Janela. Ze stolicy wyspy, czyli z Funchal, dojazd zajmuje około 1,5 godziny i pokonujemy wówczas 50 kilometrów. Jednakże dojeżdżając na miejsce poczujesz, że każda minuta spędzona w trasie była tego warta.

Parking

Na miejscu znajduje się parking po obydwu stronach ulicy. Jest on całkowicie darmowy, jak i wstęp do lasu. To ciekawe, że na Maderze chyba każda turystyczna atrakcja jest albo darmowa, albo za symboliczne kilka €.



Madera, Portugalia

Noc na pustyni pod milionem gwiazd za 12 zł. Jeep tour po Wadi Rum.

   

    Noc spędzona pośród niczego. Wokół Ciebie kilka namiotów, poza tym cisza, skalne formacje zapierające dech w piersiach i długo, długo nic, aż po sam horyzont. Nad głową rozpościera się niebo pełnie gwiazd, a brak zanieczyszczeń świetlnych sprawia, że czujesz, jakbyś wszechświat miał na wyciągnięcie ręki. Kurcze! Już sama noc spędzona na pustyni to piękne doświadczenie, które z pełnym spełnieniem wpisuję na moją wsteczną bucket list. Ale skoro już jesteśmy na tej pustyni, to możemy skorzystać też z innych atrakcji...

Jak zorganizować nocleg na pustyni?

    W Jordanii jedną z najpopularniejszych atrakcji, tuż obok Petry, jest pustynia Wadi Rum. Swoją wyjątkowość zawdzięcza czerwonym, skalnym formacjom, dzięki którym piasek na pustyni ma swój niepowtarzalny odcień. Nic dziwnego zatem, że Wadi Rum przyciąga do siebie masę turystów, spragnionych zapierających dech w piersiach widoków.

    Zarezerwowanie noclegu na pustyni jest mniej skomplikowane, na jakie może wyglądać. Są na to 2 sposoby:

  • albo bukujecie nocleg na bookingu (tak, jak my) — nam udało się zarezerwować nocleg za całe, UWAGA, 12 złotych;
  • albo jest druga opcja — wchodzicie na jedną z polskich grup na Facebooku związaną z Jordanią i tam wybieracie polecających się właścicieli Campów. Ja z całego serca mogę polecić Camp u Aieda (Aied Wadi Rum Camp).
Po dojechaniu do wioski Beduinów, ktoś z Campu zawsze po Was za darmo przyjedzie i zabierze na Camp, sami się przekonaliśmy, że godzina, nawet późna, nie stanowi dla nich żadnego problemu.
Screen opłaconego noclegu na pustyni. Cena już za 2 osoby 😉

 

    Noclegi są praktycznie darmowe, bo to nie na tym beduini zarabiają. Ich głównym środkiem dochodu są wycieczki po pustyni starymi jeepami.


Wycieczka jeepem po pustyni — warto?
    OCZYWIŚCIE ŻE TAK. Pustynia Wadi Rum jest uznaną za jedną z najpiękniejszych. Jechać starym, bądź co bądź, klimatycznym jeepem, czuć chłodny podmuch wiatru we włosach i lekko grzejące słońce w plecy z samego rana, a do tego od czasu do czasu mijać dzikie wielbłądy to dosłownie przeżycie nie do opisania. Uważam, że być w Jordanii i nie zobaczyć pustyni, to jak... być w Jordanii i nie zobaczyć Petry, jednego z 7 cudów świata.
    Wycieczki po pustyni różnią się w zależności od długości trasy. Można na takiej wycieczce spędzić 4, 6, jak i 12 godzin. Od tego, jaką trasę wybierzecie, zależy cena końcowa. My wybraliśmy się na wycieczkę najkrótszą, bo 4-godzinną, ale zobaczyliśmy wszystkie najważniejsze atrakcje na trasie, napiliśmy się jordańskiej herbaty z miętą i spędziliśmy miło czas z Polakami, z którymi połączyliśmy siły, żeby wyszło nas trochę taniej. Do tego Marek (wcześniej wspomniany Polak) zaprosił nas do siebie do Szwajcarii, więc już miesiąc później tłukliśmy się autostopem z Polski do Szwajcarii, żeby spędzić z Markiem trochę czasu i zobaczyć, co Szwajcaria ma do zaoferowania.
Protip: dogadajcie się na śniadaniu z inną parą, czy nie chciałaby połączyć sił i zapytajcie kierowcę o zniżkę za większą liczbę osób na jednej wycieczce! W końcu nawet 5 JOD to już 30 zł różnicy.

Ile to kosztuje?
    Mateusz ugrał z Aiedem zniżkę, no co ja będę Was oszukiwać? Zapłaciliśmy spoooro mniej, niż jest to w standardzie. Ceny takich wycieczek są u każdego właściciela Campu praktycznie jednakowe. Różnić się może jedynie zaangażowanie przewodników, ale prawdę mówiąc, ja nie odczułam ze strony naszego kierowcy znudzenia czy zniechęcenia. Nie było fajerwerków i tańczących wielbłądów, ale było zupełnie na takim mega luzie. Miałam wrażenie, że każdy, z kim mieliśmy nawet odrobinę styczności, emanował tą samą energią. Totalnym luzem. I uśmiechem!
    Przejdźmy do ceny! W marcu 2022 roku cena za nocleg + kolację + śniadanie + wycieczkę wynosiła około 40 JOD (250 zł)/1 osoba
    Jeśli jesteście ciekawi, ile dokładnie zapłaciliśmy za nocleg na pustyni, razem z tradycyjną kolacją beduińską, wszystkimi dodatkami jak podwózka z i do parkingu, wycieczką, śniadaniem i wodą na drogę, to obejrzycie nasz odcinek na YouTube poświęcony tej wyprawie: 



Ile h wycieczki wybrać?
    To teraz pytanie, na jak długą wycieczkę się zdecydować? Wszystko zależy oczywiście od Waszego budżetu, wolnego czasu i preferencji. U nas główną rolę grał czas. Mieliśmy tylko 5 dni na zwiedzenie wszystkich interesujących nas miejsc w Jordanii, a że przemieszczaliśmy się tylko autostopem, to ten czas był bardzo ograniczony. W naszym przypadku stanęło na optymalne 4 godziny po pustyni. Dłuższe wycieczki zawierają często posiłek na trasie, odpoczynek w cieniu z herbatą i oczywiście większą ilość odwiedzonych miejsc. Niektóre słynne miejsca znajdują się mocno wgłąb pustyni, dlatego nie można ich zawrzeć w tych krótkich wycieczkach (jak na przykład pustynny grzyb).


Co zobaczymy na pustyni?
    W najkrótszym wariancie czasowym zobaczymy kilka formacji skalnych, dwa kaniony, górę piachu — dosłownie, i stado wielbłądów razem z "pałacem" gościa, który jest bardzo ważny dla Jordańczyków.

    Przy pierwszym, małym kanionie, kierowca wysadził nas na jego początku i pojechał do wyjścia, gdzie czekał, aż przejdziemy całą, dość krótką i różnorodną, trasę. My w tym czasie mogliśmy na spokojnie się przejść, porobić zdjęcia i generalnie wszystko to, na co mieliśmy ochotę. Nikt nas nie popędzał i nie wywierał presji czasu. Po drodze były różne formacje skalne, wyrzeźbione przez wiatr i wodę kształty na ścianach skał, dzika roślinność panująca w tych regionach i czasem zdarzało się schodzić po kamiennych stopniach, przeciskając się przez szparki (wszystko możecie zobaczyć w odcinku na YouTube, wystarczy, że klikniecie TUTAJ).

Jednym z punktów obowiązkowych był Big Arch, czyli Wielki Łuk. Można było się na niego wspiąć po skałach, choć myślę, że osoby z lękiem wysokości mogą mieć mały problem — ten samozwańczy szlak nie ma żadnych zabezpieczeń, a czasami jest bardzo stromo. Niemniej, bardzo polecam!


Na trasie czeka na nas jeszcze Mały Łuk, a później kanion, w którym możemy obserwować pradawne rysunki wyryte w skałach. Przedstawiają one dzieci i rodziny, zwierzęta, a także stopy ludzi. Kanion jest dość wąski, więc jak zbierają się tłumy, to robi się nieco tłoczno, ale mimo wszystko fajnie zaznać cienia i chłodu bijącego od ścian zwłaszcza, jak temperatura na zewnątrz powoli się rozkręca do pustynnych stopni.

    Tak, jak mówiłam, czeka na Was góra piachu. Podobno jest tam takich kilka, z których można zjeżdżać na desce snowboardowej. My weszliśmy dla widoków, które rozpościerają się na całą okolicę. Co ciekawe, piasek nie farbuje ubrań. Natomiast u podnóża góry możecie odpocząć w beduińskim namiocie, racząc się jordańską herbatą z miętą. Uwierzcie mi, mieszkałam w Turcji 3 miesiące i to właśnie tam nauczyłam się pić gorące, w gorący dzień. Organizm wtedy się nie poci, a aklimatyzuje z temperaturą na zewnątrz.


Na koniec wycieczki czekał nas pobyt w mini oazie, gdzie wypasały się wielbłądy — nie miały związanych nóg! Był tam usytuowany pałac, ale jego historii już Wam dzisiaj nie przybliżę 😜


Po więcej z podróży po Jordanii zapraszam Was do wpisu dedykowanemu autostopowi: Autostopowe historie z Jordanii. oraz Zniewalająca Petra. Jeden z 7 cudów świata. W jordańskich klimatach jest jeszcze jeden wpis: Jordania za mniej niż 1000 zł. Polecam zajrzeć do każdego. W każdym z nich dawka inspiracji, masa informacji praktycznych, ciekawostek, a także pięknych zdjęć.

INSTAGRAM: @KIPROO

Wadi Rum Reserve, قرية وادي رم، Jordania

Autostopowe historie z Jordanii. Czy to bezpieczne?


 

 Ale jak to autostopem po Jordanii?

    To, jak i mniej cenzuralne zdania i określenia słyszałam, gdy opowiadałam znajomym, bliskim i zwyczajnym klientom z kawiarni, w której pracuję, że wyruszam do Jordanii, po której przemieszczać się będę jedynie autostopem!


    Jako jedyny pozytywnie zareagował Mateusz, który na propozycję wspólnego wyjazdu i autostopowania po bezdrożach Jordanii zapytał jedynie "dobra, kiedy?". Już wtedy wiedziałam, że czeka mnie niezapomniana przygoda, ale zupełnie nie wiedziałam, czego dokładnie mogę spodziewać się po wylądowaniu w Ammanie.


Jak duża jest Jordania?

    Jordania nie jest dość dużym krajem. Z północy kraju (z Ammanu), na jego południe (Wadi Rum) udało nam się przejechać jednym stopem, a przejazd trwał kilka godzin ciężarówką. Na poniższej mapce, zobrazowałam Wam, na podstawie strony The true size, która pokazuje faktyczne wymiary kraju w odniesieniu o inne kraje na mapie, jak wygląda Jordania w porównaniu do Polski.


Sami więc widzicie, że Jordania nie należy do dużych państw, pod względem powierzchni kraju.


Autostop w liczbach:

Liczba dni w trasie: 5 dni

Przebyta odległość: 883 km

Wydane pieniądze: 200 zł/os. po oszustwie "życzliwego" Jordańczyka (historia poniżej).

Łatwość: 5/5

Komfort: 4/5

Bezpieczeństwo: 4/5 


Dlaczego autostopem?

    Odpowiedź należy raczej do tych prostych — ja kocham autostopować! A z własnego doświadczenia wiem, że po krajach arabskich/muzułmańskich to jest wręcz dziecinnie proste. W 2019 roku przez 3 miesiące mieszkałam w Turcji. Byłam wówczas na Erasmusie, więc w tygodniu uczęszczałam na zajęcia, a w każdy weekend starałam się gdzieś wyruszyć na zwiedzanie. Zawsze padało na autostop! Nigdy i nigdzie wcześniej nie łapało mi się samochodów z taką łatwością, jak właśnie wtedy w Turcji. 

    Do tego mój współtowarzysz wyjazdu również jest zapalonych autostopowiczem, mając na swoim koncie kilka wyścigów autostopowych po Europie, więc nie mogło być innej decyzji, jak autostop! :)


Czy trudno autostopować po Jordanii?

    Zdecydowanie nie. Uważam ten kraj za stworzony dla backpackerów z wyciągniętymi kciukami przy drodze. Co ciekawe, wiele okazji trafiło nam się zupełnie przypadkiem. W Jordanii to autostop łapie Ciebie ;) Idąc raz wzdłuż drogi, chcieliśmy zobaczyć, jak taka mała mieścina wygląda od środka — wiecie, jak płynie życie, co można dostać w sklepach, lepiej przyjrzeć się architekturze itp. Nie mieliśmy na to zbyt dużo czasu, bo po chwili zostaliśmy zagadnięci przez młodego kierowcę z pytaniem, dokąd się udajemy. Cała rozmowa przebiegała na translatorze i po kilku zdaniach już ładowaliśmy się do środka. Okazało się, że chłopak tak po prostu chciał nas podrzucić, a że Petra do której wtedy jechaliśmy była oddalona o kilkadziesiąt kilometrów, zabrał nas pod sam hotel i poczekał, aż bezpiecznie wejdziemy do środka.

    To jest właśnie coś, za co pokochałam tych ludzi — bezinteresowna pomoc w postaci podwózki czy niezobowiązującego postawienia kanapki lub herbaty w przydrożnej knajpce, życzliwość na każdym kroku i uśmiech, który jest najpiękniejszym językiem świata :) Wielokrotnie przekonaliśmy się na własnej skórze, jak bardzo można zostać obdarowanym wszelakim dobrem, nie chcąc nic w zamian.

Ale coby nie było zbyt cukierkowo — też mieliśmy swoje niebezpieczne momenty...

Tu zostaliśmy przygarnięci podczas burzy przez panów ochroniarzy. Załatwili nam kawę i przekąski.

Czy to bezpieczne?

    Powiem Wam szczerze: ja z każdej podróży wracam z mniej bądź bardziej durnymi, a czasem niebezpiecznymi historiami. Ja już tak mam, że wszystkie szalone wydarzenia wplatają mnie w samo ich centrum. Nie potrafię się od tego uchronić 😅 

    Ale odpowiadając na pytanie — uważam, że to bezpieczne, jedynie gdy zachowujemy wszystkie środki bezpieczeństwa. Nie różni się to zbytnio od moich innych podróży autostopem. Przede wszystkim musimy mieć oczy dookoła głowy, słuchać własnej intuicji, a także pokazywać i nie przekraczać własnych granic. Ponadto można wdrożyć inne środki, jak gaz pieprzowy, dodatkowa osoba w podróży, rozmowa na neutralne tematy. My nie mieliśmy przez cały wyjazd złych doświadczeń związanych z autostopem, a jedynie już w samej Petrze czy na koniec zaufaliśmy nieodpowiedniemu człowiekowi, który wystawił nas do wiatru i zostawił z "długiem" do spłacenia.

Z Mateuszem @kowalpodroznik :)

Autostopowe historie — edycja Jordania.

    Spotkaliśmy masę DOBRYCH ludzi, z wielkimi sercami, a przy tym bardzo bezinteresownych. Taki właśnie był Jamal, nasz pierwszy kierowca, którego sami złapaliśmy (bo chwilę przed tym podwiózł nas jeden pan z lotniska do głównej drogi - tak o, sam z siebie). Jamal jechał ciężarówką, a w Jordanii zdążyliśmy się przekonać, że nie obowiązują tu żadne zasady. Podróżując po Europie, nie przeszłoby mi przez głowę, że tirem ktoś mógłby zabrać więcej, niż jedną osobę - no może czasem się zdarzało, ale to na takich odcinkach, gdzie kierowcy doskonale wiedzieli, że nie będzie żadnej kontroli. W JO jechaliśmy nawet we czwórkę, a z tira zrobił się party bus (wiecie - alkohol, papieroski i te sprawy, ale to zupełnie innym razem).


    Gdy nasze drogi z Jamalem się rozeszły, musieliśmy skombinować podwózkę na Camp Beduinów na pustyni Wadi Rum. Zdążyliśmy przejść przez ulicę, a już przy krawężniku czekał na nas kolejny Pan, który postanowił zagadać (bardzo dobrym angielskim) i zaproponować nam podwózkę. Po krótkiej rozmowie wyszło, że jedzie trochę w inną stronę, ale ta podwózka nie stanowiła dla niego żadnego problemu — spadł nam dosłownie z nieba! Powoli zaczęło się ściemniać, a okolica wokół nas była już całkiem pustynna, więc nie dobiegały do nas żadne światła miasta. W sumie, nie wiem co byśmy wtedy zrobili bez tego gościa.


W Jordanii, na pustyni Wadi Rum poznaliśmy Polaka – Marka. Okazało się, że to już jego drugi pobyt w Jordanii. Pierwszy raz wpadliśmy na siebie jeszcze na lotnisku, ale poznaliśmy się dopiero w naszym Campie na kolacji. Okazało się nawet, że moja siostra pracuje z jego synem, taki ten świat mały! Następnego ranka połączyliśmy siły i wykupiliśmy wspólną wycieczkę jeepem po pustyni, żeby zoptymalizować koszty. Marek okazał się być fantastycznym gościem, razem ze swoją przyjaciółką, i zaprosił nas do siebie do Szwajcarii. Jak możecie się domyślić, nie przeszliśmy obojętnie obok tej propozycji i już w kwietniu ruszyliśmy z Mateuszem stopem do Szwajcarii! Po wycieczce Marek podrzucił nas do głównej drogi, skąd zaczęliśmy znów łapać stopa.


    Po dotarciu do głównej drogi chcieliśmy się trochę posilić przekąskami, które zostały nam od Jamala, dograć filmiki do vloga i chwilę odpocząć po intensywnej wycieczce po pustyni. Co rusz przejeżdżały obok nas samochody i tiry, a kierowcy z nich chętnie do nas trąbili i machali. Pierwszy raz spotkałam się z czymś takim! Ostatecznie, po 3 minutach łapania stopa, zatrzymało się dwóch gości. Jeden z nich był już mocno porobiony. Ale to ogarnęliśmy dopiero po kilkunastu kilometrach. Zaczął częstować nas alkoholem (chyba whisky), papieroskami i słonymi przekąskami. Miałam wrażenie, że ten lekko pijany mocno się do mnie przystawiał. Przy najbliższej okazji poprosiłam Mateusza, żeby obok mnie usiadł tak, żeby tamten nie mógł łapać mnie za kolano. No nic, podwieźli nas, postawili kawę, dostarczyli nam materiału do vloga i wysadzili tam, gdzie chcieliśmy.


    Kolejnym cudownym doświadczeniem był młody chłopak, którego opisałam wyżej.


    Później trafił nam się facet, który zabrał nas z Petry do Ammanu, popisując się przy tym, ile jego fura potrafi wyciągnąć na prostej drodze 😜 osobiście od kilku lat nie jestem fanką szybkiej jazdy, więc w moich oczach stracił, ale za to chętnie słuchał naszej muzyki, był całkiem przyjazny, proponował nam kawę i inne przekąski po drodze, a w Ammanie nie wysadził nas przy pierwszej lepszej drodze. Również miło wspominam ziomeczka!


    Najgorszy trafił się w Ammanie, rzekomy brat Simbala, gościa z Petry. Po krótce przybliżę Wam tę historię. Próbowaliśmy wydostać się z Petry, ale coś nam szwankowała mapa. Znikąd zjawił się Simbal, ponoć właściciel restauracji obok której staliśmy. Rozrysował nam mapę, później pokazał jak przygotować prawdziwą, jordańską kawę, obdarował pamiątkami w postaci bransoletek i przypraw i na koniec powiedział, że ma w Ammanie siostrę, która może nas przenocować. Nie wiem, jak to się wydarzyło, ale kilkukrotnie zmieniał swoją historię, z siostry zrobił się jej mąż policjant, a później to już nie było ani siostry, ani policjanta, tylko jakiś brat. Dojechaliśmy do stolicy skąd odebrał nas ten "brat". Gość od pierwszego spotkania był mega podejrzany, ale nie ocenialiśmy jeszcze po wyglądzie. Zabrał nas na jedzenie, które jedliśmy w jakimś obskurnym akademiku, później pojechaliśmy po piwo, aż wylądowaliśmy w kolejnej melinie, z innym chłopakiem i dziewczyną, którzy poszli do pokoju obok... no wiecie po co. Mieliśmy spać w apartamencie z widokiem na miasto, a w końcu pożyczaliśmy kasę temu chłopakowi i spaliśmy w jakimś zasyfiałym mieszkaniu. Spokojnie, później było już tylko gorzej.


    Gość miał zabrać nas nad Morze Martwe. Pojechaliśmy na stację, żeby zatankować, ale odrzuciło mu wszystkie karty płatnicze, więc nalegał, żebyśmy za niego zapłacili (przypomnę, że już pożyczaliśmy mu pieniądze). My już trochę zdenerwowani, bo jeszcze przed tym zepsuł się mu szyberdach, samochód zamókł, a brat tego gościa rozwalił sobie palec i musiał jechać do szpitala. My na tej stacji siedzimy pierwszą godzinę. Drugą godzinę. A później już przestałam liczyć. Dla żartu Mati zaczął łapać stopa, żeby zrobić sobie fajną fotkę i zatrzymał się jakiś Pan! Szczęśliwi poszliśmy poinformować tego gościa z auta, że jedziemy, to bardzo się na nas zdenerwował i zaczął manipulować tekstami "że on specjalnie zadzwonił po swojego kolegę, żeby nas tam zabrał". No to mówimy okej, poczekamy. Na nasze nieszczęście kolegą okazał się taksówkarz i później wyszło, że nawet nie był jego kolegą. A my ostatecznie zostaliśmy oszukani. Dokładnie o tym możecie obejrzeć ostatni odcinek z serii na moim kanale YouTube: Oszukali nas na 400 zł!



Niemniej wspominam tę przygodę z ogromnym sentymentem i jest w top 5 moich ulubionych z projektu 12 państw w 12 miesięcy z 2022 roku! 

A jeśli chcecie się dowiedzieć więcej na temat autostopowania, to kliknijcie w ten link: Wszystko o autostopie. Znajdziecie tu masę wpisów na temat autostopowania po Europie, o solo autostopowaniu czy o tym, jak spakowałam się na tydzień autostopowania po Bałkanach. Masa przydatnej wiedzy :)


Natomiast więcej o Jordanii przeczytacie tutaj: 5 dni w Jordanii za 1000 zł i Zniewalająca Petra.

Jordania

Zniewalająca Petra! Jeden z 7 cudów świata.


    Starożytne miasto wykute w skale, niegdyś będące stolicą antycznego królestwa Nabatejczyków. Miejsce, które po XIII wieku na długo zniknęło z kart historii. Zapomniane przez ludzkość, a znane jedynie zamieszkującym je plemionom. Mowa tu oczywiście o Petrze znajdującej się w Jordanii, która nie bez powodu wpisała się w listę 7 cudów świata nowożytnego. Zdumiewające budowle wykute w skałach okryte niesamowitymi wierzeniami i legendami przyciągają do siebie co roku miliony turystów.


    Dzisiaj Petra już w zupełności została odarta z tajemnic i podana na tacy. Im bliżej Skarbca tym więcej miejscowych naciągaczy, którzy za "drobną" opłatą zaprowadzą Was na jeden z punktów widokowych, natomiast zbliżając się do Monastyru napotkacie za każdym skalnym zakrętem stragany z tandetnymi pamiątkami, przekrzykujących się Jordańczyków, którzy tylko dostrzegli Twój wzrok na ich towarze i przedstawiające się swoim imieniem Panie, które opowiadają wyuczonymi formułkami, żebyście zechcieli wspomóc lokalną społeczność kupując jeden z ich wyblakłych od jordańskiego żaru magnes. 


Nie umniejsza to jednak ogromowi i niepowtarzalności miejsca, do którego właśnie przybyliście. Petra jest zdumiewająca na każdym kroku. Jej monumentalność zapiera dech w piersiach z każdym spojrzeniem. Ogromny skarbiec wyłaniający się zza ciasnego wąwozu As-Sik, kilkukilometrowa wędrówka schodami wyżłobionymi w skale, mijające po drodze wąwozy ciągnące się aż po sam horyzont, aż na zwieńczenie wysiłku jeden z największych grobowców Petry – Monastyr, wyrzeźbiony w klifowej ścianie Dżabal ad-Dajr.
Skarbiec w Petrze

Czym jest Petra?
Petra to aktualnie ruiny antycznego miasta Nabatejczyków, czyli starożytnego ludu pochodzenia semickiego, który wówczas zasiedlał tereny obecnej Jordanii oraz Izraela. Położona jest w rozległej dolinie Wadi Musa, nazywaną Doliną Mojżesza. Jest to zbiór wszystkich kompleksów, która jest często mylona ze skarbcem ze zdjęcia powyżej.

Pierwsi ludzie zamieszkiwali te tereny już w VI w.p.n.e. Początkowo Petra rozwijała się powoli, a jej mieszkańcy mieszkali w namiotach, prowadząc przy tym na wpół koczowniczy tryb życia. Swój rozkwit Petra osiągnęła na przełomie III w.p.n.e. i trwał on aż do I w.n.e. Nabatejczycy wzbogacali się na handlu mirrą, kadzidłem oraz tak cennymi wówczas przyprawami korzennymi, które dostarczali na tereny dzisiejszego Jemenu. Z kolei Egipcjanom dostarczali kopalny asfalt z Morza Martwego, którego to używano do kremacji zwłok. Swoje skarby przechowywali w trudno dostępnych szczytach świątyń, ale dzięki temu łatwym do obrony.

Po śmierci ostatniego króla Nabatejczyków skalne miasto przejęli Rzymianie. W czasie rządów cesarza Konstantyna, co przypada na 324 rok, było szeroko proklamowane chrześcijaństwo, dlatego też Petrę przemianowano na główna siedzibę biskupa. Niestety niewiele to zmieniło, bo przez dziesięciolecia odbywały się na terenie kompleksu rytuały pogańskie.

W 363 roku w Petrze doszło do silnego trzęsienia ziemi, które powtarzały się też w późniejszych latach. Było to początkiem wyludniania się miasta. Z nielicznych przekazów chrześcijańskich i arabskich podróżników, naukowcy dowiadują się o wzmiankach Petry z XII wieku i Krzyżowcach, którzy zajęli te tereny. Nie zmienia to faktu, że na ponad pięć stuleci Petra znika z kart historii.

Petra w języku arabskim oznacza "skałę".
Tutaj szliśmy drogą od wioski Beduinów na nocowanie w jaskini

Monastyr

Jedna z najlepiej zachowanych budowli w całym kompleksie skalnego miasta. Monumentalne 50 metrów wysokości i prawie drugie tyle szerokości. Został zbudowany w II w. n.e. ale nie został grobowcem, jak pozostałe budowle. Liczne ślady, układ budowli wewnątrz i zapiski świadczą, że było to miejsce zgromadzeń religijnych. Odbywały się tu różne rytuały i obrzędy. Znajdująca się w pobliżu inskrypcja sugeruję, że czczono tam Nabatejskiego króla Obodasa, którego po śmierci wyniesiono na samego boga. Po latach Monastyr służył jako kaplica chrześcijańska o czym świadczą liczne wyżłobione krzyże.


Trasa do klasztoru nie należy do najłatwiejszych, ale spokojnie, nie jest wybitnie trudna. Tutaj rozchodzi się o niezliczone schody prowadzące na sam koniec szlaku, a także na typowo jordańską pogodę. Z samego rana jest dość chłodno, bo około 10 stopni, by następnie około południa rozpalało nas na szlaku żarzące słońce. Te kilka czynników sumuje się na dość ciężkie warunki wspinaczki.


Ale nie rezygnujcie, bo zobaczyć Klasztor to sama przyjemność! W pobliżu napijecie się typowej, jordańskiej herbaty z miętą, bądź kawy z kardamonem. Możecie się przejść po kilku punktach widokowych i obserwować budowlę z różnej perspektywy, a nawet zajrzeć do środka.

    Powyżej jedno z moich ulubionych zdjęć z Petry (choć wszystkie są rewelacyjne — mój współtowarzysz wyjazdu baaardzo się spisał!). Czuję się na nim jak kobieca wersja Indiana Jonesa, czyli mogę publicznie przyznać, że spełniłam to małe-wielkie marzenie małej dziewczynki, którą byłam, gdy po raz pierwszy oglądałam przygody tego znanego archeologa

Ważne na koniec:
  • Przygotowałam dla Was wpis z praktycznymi informacjami dotyczącymi Jordanii, a także ILE taki wyjazd KOSZTUJE: Jordania za mniej niż 1000 zł w 5 dni. 💸
  • W następnym wpisie pojawią się informacje dotyczące noclegu na pustyni, czyli jak zorganizować taki nocleg, czy naprawdę kosztuje on 15 zł za dobę oraz pokażę Wam naszą wycieczkę jeepem po pustyni Wadi Rum 🏜
  • Pojawi się też kontrowersyjny wpis o seksturystyce w Petrze oraz o naszym dość niebezpiecznym noclegu w Jaskini w samym sercu PETRY.
  • Opowiem również o AUTOSTOPIE W JORDANII!


Wszystkie przygody z Jordanii możecie zobaczyć też na moim kanale na YouTube. Wystarczy, że włączycie ten filmik 😉🇯🇴



Jordania

Kijów – wspomnienia z Ukrainy.

Nasz wyjazd do stolicy Ukrainy odbył się we wrześniu 2021 roku. Decyzja na temat wyjazdu do Kijowa zapadła dość spontanicznie. Znaleźliśmy wówczas tanie loty, a i koszty życia na miejscu okazały się być bardzo atrakcyjne. Dlatego podejmowanie decyzji nie trwało zbyt długo. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że to możliwie ostatnia szansa, na zobaczenie Ukrainy tak piękną, jaka była przed nadchodzącą wojną.


Dlatego dzisiaj, odgrzebując zakurzone fotografie, a wraz z nimi wracające wspomnienia, chciałam przywrócić te wszystkie dobre i beztroskie chwile, słoneczne poranki i klimatyczne wieczory, stare budynki, które chowały w sobie setki i dziesiątki lat historii. Mam nadzieję, że wraz z tymi zdjęciami, zrobi Wam się choć przez moment ciepło na sercu myśląc o Ukrainie.


Na blogu znajduje się już wpis o tym, ile wyjazd do Kijowa kosztuje, oraz co warto zobaczyć. Dziś natomiast będzie garstka wspomnień.


Matka Ojczyzna

    Wspominając to miejsce od razu nasuwa mi się uśmiech na twarz. Pamiętam, jak najpierw wynajęliśmy elektryczną hulajnogę na minuty. Mieliśmy problem z przejściem przez ulicę, bo żeby dostać się na drugą stronę, musieliśmy przejść podziemiem, a to równało się z noszeniem tego cholerstwa na rękach. Później przy szklanym moście jechaliśmy pod górę, a hulajnoga traciła swą moc. Po dojechaniu ostatecznie na miejsce, w bardzo przyjemny i słoneczny poranek, naszym oczom ukazał się ten monument!
    Później spacerek wokół pomnika, kilka zdjęć i moje niefortunne wejście na trawę... wówczas nakrzyczał na mnie pan z ochrony, że na trawkę nie wolno..

Ławra Peczerska
    Do Ławry Peczerskiej dotarliśmy w dzień nabożeństwa. Czuliśmy się trochę nieswojo i niezręcznie wśród wiernych. Przyglądaliśmy im się jedynie z boku, wychwytując ich zachowania i obrzędy, ale nie w żaden nachalny i turystyczny sposób. Usiedliśmy na ławce w cieniu, czekając na naszą kolej do wejścia na dzwonnicę. Później natomiast doświadczyliśmy kolejnego, cudownego momentu. Od razu po nabożeństwie rozległy się piękne dźwięki, wybijane przez jednego z popów. Było to niczym koncert, a my na nim w pierwszym rzędzie.
Widok z Ławry Peczerskiej na Matkę Ojczyznę

Majdan Niezależności
inaczej: Plac Wolności
    Codziennie, po kilka razy przechodziliśmy przez plac. Czasem całkowicie pusty, czasem mijając pędzących ludzi do pracy, a jeszcze innym razem przeciskając się przez setki turystów. 

Monastyr św. Michała Archanioła
   Monastyr ten pierwotnie został wzniesiony w XII wieku i dedykowany Świętemu Archaniołowi. W latach 30. XX wieku zniszczono go twierdząc, że nie ma żadnej wartości historycznej. Natomiast w latach 90. na nowo postanowiono go odbudować, a prace skończyły się w 2000 roku.
    Ze wspomnień został mi rześki poranek, podczas którego nieśmiało kręciliśmy się wokół cerkwi, nie narzucając się wiernym zbierającym się w budynku. Nie musieliśmy długo czekać, by usłyszeć jeden z bardziej klimatycznych momentów, coś na rodzaj dzwonów, ale w wydaniu wielu, małych dzwoneczków. Dźwięki te dobiegały do naszych uszu z wieży tuż przy bramie głównej. To było coś magicznego.


Sobór Mądrości
    Sobór wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Sąsiadujący z wyżej wymienionym Soborem św. Michała Archanioła. Sobór Mądrości dziś już jest tylko muzeum, a za wstęp trzeba było zapłacić. Do tego mieliśmy aż 3 podejścia, a ostatecznie udało nam się późnym popołudniem, mając przy tym wspaniałe światło do zdjęć. Mniej klimatyczne miejsce, bo przyciągało do siebie bardzo wielu turystów, ale i tak było warte odwiedzenia.

Cerkiew św. Andrzeja
    Kolejne miejsce, do którego wielokrotnie wracaliśmy. Bywaliśmy tu i rano i wieczorem, obserwowaliśmy tańczące pary, ulicznych grajków i zwykłych przechodniów. To miejsce było idealnym na wieczorne spotkania i spacery o zachodzie słońca z widokiem na zasypiające miasto.
    Mam z tym miejscem jedno, wyraźne wspomnienie. To było nasze drugie podejście do cerkwi i zrobienia kilku satysfakcjonujących zdjęć. Trafiliśmy na przepiękny wschód słońca, i póki słońce całkowicie nie wstało, obserwowaliśmy jak słońce powoli oświetla kolejne budynki. Po zdjęciach przeszliśmy na pobliskie stragany z pamiątkami. Wzrokiem wyszukałam piękne szachy (wówczas bardzo często z Marcinem, moim kompanem podróży, grywaliśmy partyjki). Zamarzyły mi się moje własne szachy, z targu staroci — stare, zniszczone, z duszą. Niestety, wszystkie były nowe i typowo turystyczne. No ale clue historii jest takie, że cały czas mówiliśmy o szachach "szaszki" i w sumie nie wiedzieliśmy, że ma to swój odpowiednik w ukraińskim. Jakaś pani usłyszała i zaczęła mówić coś w stylu, że te szachmaty (szachy) mają też szaszki — no i tutaj okazało się, że szaszki to były warcaby. NO I ŚMIECHOM NIE BYŁO KOŃCA.


Rynek Besarabski
Z samym miejscem wspomnień nie mam jakiś szczególnych, ale to właśnie tutaj Marcin kupił uwaga — konserwowego arbuza. Osobiście nie próbowałam, ale Marcin mówił, że ciekawe doświadczenie😅 Ogólnie w pokoju, co wieczór urządzaliśmy sobie wieczór smakoszy. Kupowaliśmy najróżniejsze ciastka, chipsy, nawet alkohol i papierosy i próbowaliśmy wszystkiego po trochu.

Roshen
    Historia właściwie pierwszorzędna. Nie wiem czy kiedykolwiek próbowaliście cukierków czekoladowych z makiem. Ogólnie jeśli nie, to wiedzcie, że są przepyszne - pierwszy raz ich spróbowałam na autostopie od ukraińskiego kierowcy. Tak je polubiłam, że stwierdziłam ostatniego dnia, tuż przed wylotem, że muszę je przywieźć do Polski. I przez tę moją zachciankę spóźniliśmy się na metro, a tym samym uciekł nam autobus lotniskowy. Moi drodzy, niestety to nie wszystko... Stojąc na przystanku i modląc się o to, by jakiś zaraz przyjechał, Marcin postanowił pójść do sklepu po ukraińskie papierosy. Wszystko byłoby spoko, ale nie mieliśmy żadnego rozkładu jazdy autobusów, a ja miałam paraliżujące przeczucie, że jak tylko wejdzie do sklepu, to autobus przyjedzie. I zgadnijcie co. Przyjechał. Marcin w sklepie, nie odbiera telefonu, a kierowca mi oznajmia, że nie poczeka. Ostatecznie go mocno ubłagałam, pobiegłam po Marcina, który właśnie się rozliczał z kasjerką i jakimś cudem tym autobusem zdążyliśmy na samolot, do którego wbiegliśmy jako last call. 


Jeśli macie ochotę poczytać więcej o Kijowie, zapraszam na wpis 11 miejsc w Kijowie oraz na vloga, który przypadł wielu osobom do gustu! Znajdziecie go po tym linkiem: Vlog z KIJOWA.
Kijów, Ukraina, 02000